Noah Warsaw: prezentacja
Dwa miesiące po instalacji w Zachęcie, w mieszkaniu prof. Andrzeja Dłużniewskiego na Starym Mieście w Warszawie (2006 r.) Noah Warsaw (Zygmunt Piotrowski) postanowił opowiedzieć o swoich odkryciach związanych ze swoją działalnością artystyczną, jaką formalnie rozpoczął 32 lata temu.
Noah Warsaw: robiliśmy wtedy „pokaz”; wyszliśmy z Akademii Sztuk Pięknych, trzymając się za ręce, mając twarze zabandażowane. Na bandażach były narysowane oczy. To było moje pierwsze działanie publiczne, które miało charakter znaku. Przyjąłem na siebie znak. Znak z mojego ciała. Wyszedłem poza płaszczyznę, w sferę działania. Chcę wam dzisiaj opowiedzieć, czym jest dla mnie doświadczenie ciała.
Żeby zrozumieć to, co robię, nie wystarczy mnie sfotografować, pokazać. Tym, co najlepiej wyraża moje działanie jest „bycie z”. Chcę bardzo to podkreślić, że nie uprawiam sztuki ani nie jestem artystą (w potocznym sensie). Artysta ma talent, narzędzie i materiał, który eksploatuje, technikę pracy, pięć zmysłów. Ja nie skupiam się na wytworach wyobraźni, uciekam od relacji przedmiotowej; mnie interesuje piękno, w którym doświadczam „jestem”. Gdyby to zatrzymać w kadrze, nie jestem. Żeby zrozumieć to, co robię, trzeba ze mną wejść w relację, w działanie. Świat artystów tego nie rozumie, nie lubi mnie za to; zyskałem opinię człowieka nawiedzonego, religijnego oszołoma.
W mojej praktyce chodzi więc o doświadczenie ciała, które jest narzędziem doświadczenia piękna, które jest ukryte w ciele – ale droga nie wiedzie poprzez zmysły. Sens prawdziwej sztuki – tak jak ja ją pojmuję – zawiera się w dotykaniu tego, co niewyrażalne i wejściu w relację z odbiorcą sztuki, by ten również znalazł się w takiej relacji: nie do znaku, ale poprzez znak. Tego słowa (filozofia) nie są w stanie wyrazić. Sens sztuki zawiera się więc w dyscyplinie spotkania, a nie w produkowaniu oderwanych od rzeczywistości przedmiotów. Prawdziwy artysta zatem nie tworzy, tylko eksponuje, zauważa, odkrywa – i umożliwia ludziom odkrywać. Wydobywa z nich tę możliwość. Znak jest jedynie drogą do rzeczywistości niewidzialnej, nie istniejącej fizycznie, ale prawdziwej, pięknej. Współcześni artyści to prowokatorzy; ja podejmuję dyscyplinę, trud uważności i pracy nad ciałem. Chcę „wysłyszeć” moje ciało, być z nim w relacji.
Trwam w zachwyceniu przestrzeni, nasłuchuję tego, co niewidzialne. Całym sobą wiem i czuję, że rzeczywistość ta istnieje i ja istnieję fizycznie zanurzony w jej głębi, wbrew mniemaniu zaślepionego rozumu, wbrew świadectwu zmysłów zmąconych obrazem tego, co widzialne. Wchodzę w przestrzeń całym sobą, tchnieniem oddechu otwierając się od wewnątrz. Bezgłośnie, strużką powietrza staram się wydobyć najcichszy dźwięk, tak cichy, że wtapiający się w masę mojego ciała – a poprzez mnie w głąb przestrzeni.
To, czym mogę się podzielić z drugim człowiekiem, zawiera się w przestrzeni. Jednak patrzę na tę przestrzeń w określony sposób. Chodzi mi o szczególny sposób bycia w niej. Ponieważ przestrzeń to nie tylko to, co ogarniam moim zmysłem wzroku, ale także cała niewidoczna dla mnie całość, muszę uznać, że jestem wewnątrz tej całości, która przekracza tę część, dokąd sięgają zmysły. Uznaję, że ta całość, jak wszechświat, jest nieskończona. Nazywam ją przestworem. Uznaję też, że moje ciało jest narzędziem, które łączy (wiąże) to co zmysłowe z tym, co ponad nami. Co to praktycznie oznacza? Że mogę patrzeć na rzeczywistość w sposób otwarty. Oczywiście, mówią o tym wszystkie religii, ale ja chcę zwrócić uwagę na fakt, że ciało pełni w tym doświadczeniu pierwszorzędne znaczenie. Za pomocą mojego ciała – później opowiem, w jaki sposób – mogę więc doświadczać nieskończoności.
Jak widać, to już nie jest rzeczywistość sztuki, tak jak się ją pojmuje, ale to rzeczywistość wolności. To nie jest religia, ponieważ religie mają własne narracje związane z Objawieniem lub świętą księgą; ale można odnieść do tej praktyki słowo kontemplacja (w jego starochrześcijańskim znaczeniu, które zwraca uwagę na doświadczenie ciszy i pustki). Nie utożsamiam się też żadną wschodnią techniką medytacji, tym bardziej że przyjmuję postawę stojącą, a nie siedzącą – pozycja ta ma coś z taneczności, podkreśla pulsowanie życia i ciała, jego naturalną skłonność do „bycia dla”. Poza tym mam ugięte nogi w kolanach, usta lekko otwarte, co czyni ciało giętkim (gratia plena), ale też pokornym.
Nie było mi łatwo znaleźć odpowiednią pozycję. Aż trafiłem na odpowiedni znak – w zapisie hebrajskiej (ściślej: protosynajskiej) litery He. Dowiedziałem się, że litera ta odzwierciedla znak oddechu (tchnienia). Przyjąłem, że forma graficzna tej litery może być odwzorowaniem archetypu człowieka. Po prostu to figura człowieka. Dla mnie znak życia. Oddech wykuty w kamieniu. Na początku trzymałem ręce opuszczone, ale w końcu je podniosłem, upodabniając się do tego znaku – co przypomina w pewnym sensie ewolucję człowieka do stania się istotą samoświadomą.
Jeśli jestem wytrwały (wierny) – zachowuję dyscyplinę ciała – zmianie ulegają pewne procesy fizjologiczne: ogólnie nazywam ten stan zachwyceniem: jestem zachwycony. Jednak nie ma to nic wspólnego ze wzruszeniem: to nie ja to robię, ale mam odczucie, jakbym był chwycony za gardło (na fotografii uchwycono, jak kapie mi z nosa i płyną łzy, albo jak ziewam). Ono pojawia się siłą działającej we mnie rzeczywistości, której się poddaję. Co ciekawe, nie mam wówczas żadnych myśli, jedyne czego doświadczam, to zjawisko, o którym mówi się potocznie „zapiera dech w piersiach”.
Ja to zjawisko nazwałem nowym narzędziem sztuki piękna (fine art). Bez wchodzenia w szczegóły anatomiczne, ujawnię tylko, że chodzi o zjawisko fali sprężystej, podharmonicznej, jakie da się zauważyć podczas wdechu. Tchawica staje się wtedy instrumentem muzycznym, generującym tę falę (podobne zjawisko zachodzi w przypadku fletni Pana czy dzwonu, gdzie do opisu takiej fali potrzebna jest znajomość liczb pierwszych). Fala głosowa – człowiek mówi na wydechu – ma właściwości rezonansowe (podobnie instrumenty strunowe), harmoniczne. Fala, która powstaje w ludzkiej tchawicy ma właściwości nierezonansowe. Z mojej praktyki wynika, że istnieje dźwięk, który jest kluczem do przestworu, czyli do znalezienia się w stanie zachwycenia, a co można religijnie nazwać doświadczeniem sacrum. To dźwięk artykułowany jako He: głos dechu (życia). Wypowiadając – na wdechu – ów dźwięk, w krtani pojawia się szczelina, tworząc dostęp do owej głębszej rzeczywistości: tchawica, czyli ów instrument otwiera się. Jeśli potem dodaję – wciąż na wdechu dźwięk strukturyzowany literą l, szczelina się zwęża, ale już poprzecznie. I wówczas pojawia się doświadczenie pewnego ucisku, jakby ktoś czule chwycił mnie za gardło (mogę wzmocnić ten stan poprzez powtórzenie dźwięku l). Na marginesie pragnę zauważyć, że użyte przeze mnie dźwięki (h_l_l) znaczą coś bardzo konkretnego w języku hebrajskim: po polsku mówimy chwała (użycie liter też nie jest tu przypadkowe). Zatem hebrajskie hallelujah, ale też arabskie Allah to dwa różne sposoby użycia słowa klucza służące do wejścia w rzeczywistość nieskończoności.
Przyjrzałem się bliżej powyższemu zjawisku. Otóż w uchu wewnętrznym mamy trąbki Eustachiusza, które otwierają się przy artykulacji dźwięku He. Jeśli przy tym intencjonalnie wyłączam docierający do mnie hałas z zewnątrz (na pustyni jest to rzecz bardziej naturalna), ciśnienie w uchu środkowym spada, co powoduje że zaczynam „inaczej” słuchać. Czego słucham? Nie wiem, poddaję się, czemu służy odpowiednia pozycja ciała właśnie. Mam nadzieję, że słucham muzyki sfer niebieskich.
Uczynię zatem w tym miejscu dygresję. Badacz starożytności, rzymski filozof Boecjusz w dziele „De institutione musica” dokonał trójstopniowego podziału muzyki: na niedostępną zmysłowo kosmiczną muzykę sfer (musica mundana), muzykę duszy ludzkiej (musica humana) oraz zwykłą muzykę dostępną percepcji zmysłów (musica instrumentalis). W średniowieczu muzyka znajdowała się w centrum najważniejszych problemów świata, wchodziła tez w skład quadrivium: czterech nauk wyzwolonych (obok arytmetyki, geometrii i astronomii). Dzięki muzyce ustalano zasady i proporcje budowy świata. Muzyka pomagała znaleźć drogę do siebie i centrum Wszechświata. Teologia scholastyczna muzykę sfer niebieskich nazwała po prostu muzyką niebieską, uznając, że tworzą ją aniołowie, grając między innymi na fletni Pana. Niestety ów koncert wymyka się ludzkim zmysłom. O muzyce sfer nie umiemy więc myśleć inaczej jak tylko odnosząc ją do zakresu dźwięków rezonansowych (słyszalnych). Ale ich nie słyszymy. Tymczasem prawdziwa harmonia (od greckiego ha/heis – jeden; monos – jedyny) jest doświadczeniem duchowym: co oznacza że muzyka niebios nie jest dostępna jako hałas, ale jako cisza (czasami muzycy twierdzą, że najważniejsze nie są dźwięki, ale to, co pomiędzy nimi; podobne wrażenie miałem, słuchając zaśpiewu muezina, który milknie po kliku frazach, by zanurzyć się w rzeczywistość Nieskończonego). Ponieważ ta muzyka dostępna jest tak bezinteresownie, wymaga szczególnego rodzaju dyscypliny. Przyjmuję więc, że cały Wszechświat śpiewa. Michał Heller powiedział kiedyś: znam tylko dwie osoby, które posiadły dar słyszenia muzyki Wszechświata: Pitagorasa, uważanego za jej odkrywcę, i św. Franciszka z Asyżu.
I druga dygresja. Skoro Wszechświat śpiewa, to może również tańczy? Może ruch planet to jakiś rodzaj tańca, którego z powodu ciemności (umysłu lub materii) nie dostrzegamy? Ale w taki razie co ja jako człowiek tutaj robię w tym galaktycznym tańcu? I czy przypadkiem muzykę/śpiew i taniec nie oddzielono od jej najgłębszego sensu: od doświadczenia nieskończoności? W 1974 r. pojechałem do Japonii. W Tokio trafiłem na artystę, o którym wcześniej nie słyszałem. Nazywał się Akagi Maro. Na przedmieściach stolicy, w łożysku wyschłej rzeki, występował z teatrem Dai-Rakuda-Kan. Sensei Maro odgrywał figurę Boga. Tłem występu była muzyka z opery Carmina Burana Carla Orffa. Wydawało mi się, że Maro nie tańczył. Stał tylko na ugiętych kolanach, z rękami wyciągniętymi ku górze. Ruchem swego ciała – a właściwie bezruchem, bo tylko palcami wyciągniętych rąk lekko poruszał powietrze – emanował tak ogromną energią, że czuję ją do dzisiaj. Cztery lata później poznałem nauczyciela Maro, mistrza Hijikatę Tatsumi. W przeciwieństwie do Maro, Hijikata był jak żywioł: biegł i biegł. Był jak wiatr… albo jak chmura lub woda. W jakiś niezrozumiały dla mnie sposób stawał się częścią żywiołu. Nigdy potem nie spotkałem nikogo takiego. Jego spojrzenie na czas i na przestrzeń do dzisiaj mnie inspiruje.
Ale chcę wrócić do moich odkryć. Podstawowe zatem jest doświadczenie ciała, które dla mnie jest i narzędziem, i znakiem, i miejscem poznawania rzeczywistości w jej głębszej całości, co nazywam dotykaniem Piękna. Nie ma w tym żadnej ezoteryki ani bujania w obłokach, choć fakt, że wchodzę w przestwór da wielu obserwatorów wydaje się szaleństwem. Ja też się dziwię, że – mówiąc banalnie – wejście do Królestwa Niebieskiego jest w krtani (ciasne jak Ucho Igielne). Jakbym miał to narysować, narzędzie sztuki piękna zaczyna się w uchu wewnętrznym (w zmyśle równowagi i orientacji przestrzennej), a kończy się ok. 55 cm niżej, w brzuchu – w miejscu, które różne kultury i fizyka nazwały punktem ciężkości ludzkiego ciała. Wypowiadając więc dźwięki h_l_l, generuję wdechem falę podharmoniczną, otwierając zupełnie nowe perspektywy bycia. Robię wdech bardzo powoli, naturalnie, płuca się rozszerzają, przepona się obniża, nogi mam ugięte, ręce podniesione. Wydech dokonuje się sam, siłą wdechu. To zjawisko dwóch przeciwbieżnych strumieni powietrza przypomina trąbę powietrzną. W skali ludzkiego organizmu to niewielki wir, ale gdy tak o tym myślę, przychodzą mi na myśl fragmenty Starego Testamentu, gdzie jest mowa o trąbach jerychońskich albo o słupie powietrza, który prowadził Izraelitów po pustyni. Czy owa zbieżność jest przypadkowa?
Jeśli zapytacie mnie, po co robię, to odpowiem, że jestem człowiekiem. I ma dla mnie znaczenie, co to znaczy. A praktycznie rzecz biorąc, nigdy nie miałem takiego poczucia pokoju, jak w chwili zachwycenia. Teraz wiem, że mój świat nie kończy się tam, gdzie zmysły mnie zatrzymują. Stąd moje życie pełne jest nadziei. Nie muszę szukać nudnych odpowiedzi o sens życia, jakich udzielają filozofie. Wybieram życie zamiast spekulacji. Tak też pojmuję sztukę, którą uprawiam. Mam nadzieję, że dodaję tym komuś odwagi, by chciał być człowiekiem – „być z”.
Gdy Noah Warsaw zakończył, profesor Andrzej Dłużniewski podsumował jego wystąpienie jednym zdaniem: po tym, co usłyszałem, uważam, że ty widzisz nas, ludzi, i opisujesz tak, jak my siebie nie widzimy i nie znamy. Jestem poruszony tym, co tutaj usłyszałem. Dobrze że tu przyszedłem.